sobota, 6 sierpnia 2011

Ignorowani mistrzowie

Bezwzględny zakaz fotografowania, stąd fotki z Wikipedii.
W olbrzymim kamiennym kotle Rzymu, gdzie przez stulecia rodziły się i stapiały w całość świadectwa potęgi i kunsztu sztuki, skrywa się perła malarstwa, od samego początku umieszczona w miejscu, które miało pozostać dostępne tylko dla wybranych. W każdym ówczesnym zamku i pałacu, poza pomieszczeniami, w których jadano, spano i gdzie codziennie toczyło się mniej lub bardziej burzliwe życie, znajdowała się także kaplica. Kiedy kardynał Francesco della Rovere został papieżem Sykstusem IV, zdecydował, że najwyższy czas, aby pałac biskupów Rzymu, następców świętego Piotra i papieży kościoła, również nią dysponował.
Źródło: Wikipedia

Jej budowa rozpoczęła się w roku 1475 i trwała do roku 1483. Los tego dość niepozornego, nakrytego kolebkowym sklepieniem pomieszczenia, został przypieczętowany w maju 1508 roku, kiedy to na zlecenie papieża Juliusza II, bratanka Sykstusa IV – z uporem i bezsilną wściekłością powtarzając swoje słynne już: „che questa non è la mia arte!” – prace nad uświetnieniem sklepienia tego przybytku rozpoczął florencki gigant, Michał Anioł Buonarroti. Żadna inna kaplica nie będzie odtąd znana tak szeroko i nawiedzana tak tłumnie. Freski na obu jej podłużnych ścianach, przedstawiające sceny z życia Mojżesza i Chrystusa, namalowane przez takich mistrzów jak Pietro Perugino, Sandro Botticelli, Cosimo Roselli, Luca Signorelli czy Domenico Ghirlandaio, są dziś bodaj najbardziej ignorowanymi malowidłami naściennymi w dziejach sztuki. Praktycznie nikt nie zwraca uwagi na 12 scen namalowanych przez artystów z Umbrii i Toskanii, spojrzenie ucieka w górę, tam, gdzie na wysokościach, przez cztery długie lata, stojąc z zadartą głową na wykonanym wedle swego projektu rusztowaniu, pracował pędzlem geniusz dłuta.

Źródło: Wikipedia
Wcale nie chciał. Setki włoskich artystów dałoby się pociąć za takie prestiżowe i lukratywne zlecenie, właściwie creme de la creme w ówczesnych czasach. Michał Anioł bynajmniej nie skakał z radości, a wręcz przeciwnie. Był wściekły. Uważał się za rzeźbiarza, malarstwo miał za sztukę pośledniejszą, a fresków nigdy dotąd nie malował. Papież Juliusz sprowadził go do Rzymu, by wykonał dlań grobowiec. A ponieważ był człowiekiem o otwartym umyśle i dał Michałowi Aniołowi wolną rękę, ten przedstawił mu projekt pełen rozmachu. Gdyby został ukończony, byłby ósmym cudem świata, wykonanie zapewniłby artyście pracę w kamieniu na całe życie i zaspokoiło jego wielkie ambicje. Wedle planu i spisanego kontraktu piramidalny trzon grobu miało otaczać ponad czterdzieści pełnowymiarowych posągów. Docelowy rozmiar grobowca wymagał podniesienia stropu bazyliki w okolicach transeptu, gdzie miał się znaleźć, w jej centralnym punkcie, który dziś zajmuje ołtarz papieski i konfesja św. Piotra, osłonięte znanym powszechnie baldachimem odlanym z brązu przez Berniniego.

Papieżowi zabrakło pieniędzy na kupno takiej ilości drogich marmurów, jakich ten obłędny projekt wymagał. Uznał, że w tej sytuacji lepiej będzie zlecić mistrzowi wykonanie nowej polichromii na suficie kaplicy Sykstusa, wtedy po prostu udającej niebo, pokrytej niebieską farbą i usianą złotymi gwiazdkami. Buonarroti za nic nie chciał się na to zgodzić. Na myśl o tym, że nie tylko nie zrealizuje swego wspaniałego projektu, ale zamiast tego zostanie zaangażowany do wykonania - pfe! - malowidła, wpadł w typowy dla swego temperamentu gniew. Spakował manatki i wyjechał z Rzymu, wracając do swego rodzinnego miasta, Florencji. Ale Juliusz II nie był papieżem, któremu można było odmówić. Parę odpowiednich słów skierowanych do florenckich władz przez papieskiego legata, wsparte znaczącymi chrząknięciami i zmarszczeniem brwi, wystarczyło, by Michał Anioł – rad nie rad – wrócił do Rzymu i podjął pracę. Znowu dostał wolną rękę.
Źródło: Wikipedia
Źródło: Web Gallery of Art
Z początku miał pomocników, uczył się od nich techniki fresco (wł. świeży), która jest najtrudniejszą metodą tworzenia polichromii, bo wymaga dość sprawnego nakładania farby na świeży, schnący tynk, i nie zostawia miejsca na poprawki ewentualnych błędów. Kiedy się już nauczył, pognał całe towarzystwo do machania kielniami i przenoszenia na ściany konturów rysunków wykonanych na pełnowymiarowych kartuszach, po czym wszystko malował sam. Musiał pokryć farbą bardzo trudną powierzchnię kolebkowego sklepienia z lunetami, pełną rozmaitych krzywizn, koszmar wymagający stosowania wydłużeń i odpowiedniego zniekształcania proporcji sylwetek, by działanie skrótu perspektywicznego z poziomu posadzki nadawało im normalny wygląd. Na to wszystko jeszcze nakładała się konieczność takiego powiększania partii znajdujących się najdalej od wejścia do kaplicy, by stojąc w nim, nie dostrzegało się różnic w rozmiarach figur na poszczególnych freskach.
Cztery lata spędził głównie w kaplicy, posłuszny swemu pracoholizmowi. Nie dojadał, codziennie zwalając się ze zmęczenia na łóżko jak kłoda. O tym, że w czasie pracy wpadał w istny artystyczny berserk, krążą już legendy. Jak choćby ta, że gdy jego buty kompletnie mu się rozłaziły na stopach (a nie ściągał ich nawet do snu) i ktoś mu wreszcie kupił nowe, stare trzeba było zdejmować razem z płatami naskórka, bo zwyczajnie przyrosły do kostek. Ten gbur, mruk, pieniacz, zazdrośnik, zakochany jak sztubak w kilkunastoletnim młodzieńcu pedał, piszący na marginesach szkiców sonety poeta i wysysany przez rodzinę z pieniędzy krezus kłócił się z papieżem, który go popędzał, chcąc jak najszybciej ujrzeć ukończone dzieło, wykłócał się o wynagrodzenie, notorycznie bowiem płacono mu mniej niż obiecano, a w międzyczasie wdrapywał się na piedestał należny jednemu z największych gigantów sztuki, jakich nosiła ziemia.

Źródło: www.literatura.gildia.pl
Po ukończeniu prac i zdjęciu rusztowania, podczas uroczystego nabożeństwa do kaplicy wkroczyła prowadzona przez Juliusza II procesja. Podobno kiedy rzymski papa wszedł do środka i zobaczył sklepienie w jego pełnej glorii, padł na kolana i nie wiedział, biedaczek, gdzie oczy najpierw podziać i co powiedzieć. Nawet jeśli to tylko egzaltowana legenda, to jest ona - jak mawiają Włosi - ben trovato...
Co ciekawe, powstały malowidła nie chrześcijańskie wcale, ale judaistyczne. W książce rabina Benjamina Blecha i Roya Dolinera "Tajemnice Kaplicy Sykstyńskiej. Utajone przesłanie Michała Anioła w sercu Watykanu" autorzy zademonstrowali, jak olbrzymi ładunek wiedzy o Starym Testamencie i tradycji żydowskiej znajduje się na tych ścianach i jak oczytanym, religijnym, głębokim i złośliwym twórcą był florencki rzeźbiarz, który niedługo potem, zapytany, jak zwykle mamrotał: mogłem to zrobić lepiej...

Źródło: Wikipedia
Dwadzieścia dwa lata później, na prośbę papieża Klemensa VII, powrócił do Sykstyny, by przez pięć lat, w okresie 1536-1541, z licznymi przerwami, malować „Sąd ostateczny” na jej zachodniej ścianie, górującej nad ołtarzem. Myślał już wtedy o śmierci, nie wiedząc, że nadejdzie dopiero za 23 lata, w 1564 roku, że przeżyje on swych największych rywali, Leonarda z Vinci i młodo zmarłego Rafaela Santi. Malował na ołtarzu przerażone istoty, ludzi pozbawionych nadziei, osaczonych przez strach przed tym, co nadchodzi, przed wzniesioną do gniewnego gestu odtrącenia ręką Chrystusa o ciele mocarza. Swój własny wizerunek umieścił w postaci skóry zdartej przez Maurów ze św. Bartłomieja, którą ten trzyma w ręku.

Kiedy prace na przypominającej kształtem tablice z dziesięciorgiem przykazań ścianie (specjalnie w tym celu przerobionej), zostały zakończone, freski Michała Anioła pokrywały przytłaczającą większość powierzchni kaplicy papieży, sprawiając tym samym, że nosi ona taką nazwę, jaką nosi, wyłącznie dla czystej formalności. I tak już pozostało na zawsze, mimo iż papież Paweł IV miał szczery zamiar zniszczyć malowidło ołtarzowe, by podczas odprawiania mszy nie musieć patrzeć - jak to ujął - "na tę całą łaźnię". Michał Anioł był zbyt dumny, by stawiać się siedzącemu na piotrowym tronie prostakowi, więc nie odezwał się ani słowem. Ale nie zabrakło ludzi, którzy rozumieli, co za barbarzyństwo się szykowało, i w końcu przekonali Pawła, by zgodził się na zamalowanie figurom genitaliów. Uczeń Michała Anioła, Daniele da Volterra, wykonał to zadanie, dorabiając się tym samym wątpliwie zaszczytnego tytułu "majtkarza". Jemu właśnie i upokorzeniu, jakie zafundowała mu historia, zawdzięczamy możliwość oglądania dziś tej rozbuchanej orgii strachu czasów ostatnich.

We wnętrzu kaplicy obowiązuje całkowity zakaz fotografowania, więc można z lekkim sercem poświęcić się spokojnemu oglądaniu. Dwadzieścia minut, jakie zwykle daje przewodnik, powinno wystarczyć, by poczuć siłę talentu najsłynniejszego Florentczyka. Hans Zimmer z jego „Chevaliers de Sangreal” (zwłaszcza w dynamicznym wykonaniu praskiej orkiestry) i "Knights March" na uszach czynią tę wizytę przeżyciem nie do przebicia czymkolwiek, gdziekolwiek, kiedykolwiek.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz