wtorek, 2 sierpnia 2011

Rzym podbił! - cz. 1



Gdy się zwiedza, szuka się wrażeń. Zdumienia i zachwytu, opadu szczeny. Produkty pochodne też się liczą: fura zdjęć, wspomnienia, materiał na opowieści, nowe znajomości, opalenizna, Ale są one – jako się rzekło – pochodne. Liczą się krótkie, ulotne chwile. Zebrane w całość, dałyby destylat kilku, może kilkunastu minut przeżyć. Tak to działa.
Można je bardzo znacząco wzmocnić. Dziś w zasięgu ręki praktycznie każdego znajduje się muzyka. Znakomita większość współczesnych telefonów komórkowych to jednocześnie walkmany. Pamięć flash przez nie wykorzystywana jest tania jak barszcz. Środki do tego, by zilustrować swą podróż stosowną muzyką, właściwie leżą na ulicy. Potencjał emocji, daleko wykraczających poza jakąkolwiek turystyczną ofertę, drzemie właśnie tam. Niedoceniany.
Od dłuższego czasu stosuję tę osobliwą „szprycę”, gdy już dotrę tu i ówdzie wycieczkowym autokarem. Dobre douszne słuchawki z wzmacnianym basem, skutecznie odcinają mnie od wszystkiego, co wokół, starannie zawczasu wyselekcjonowana muzyka - i nagle starożytne miasta, monumentalne kościoły czy zmurszałe ruiny ujawniają coś więcej. Nie da się tego dobrze wyjaśnić, nie da się należycie opisać słowami, na czym polega różnica. A jednak jest. I to wielka.
Podczas wizyty w Grecji, kiedy dotarliśmy do Myken i wdrapaliśmy się na zbocze wzgórza, na którym spoczywają ruiny twierdzy Agamemnona, po stosownych wyjaśnieniach udzielonych przez przewodniczkę, dostaliśmy nieco ponad godzinę wolnego czasu. Można go było wykorzystać na zrobienie zdjęć, ale potem, gdy cała wycieczka rozglądnąwszy się raz czy drugi wokół, podreptała z powrotem na parking, by kupić coś do jedzenia albo nabyć jakieś pamiątki, ja rozpuściłem nogi, by specjalnymi betonowymi chodnikami wdrapać się na sam szczyt wzgórza. Wylazłem tam w końcu z jęzorem na brodzie i pewnie stanąłem na pomarszczonej skale. Wokół siebie miałem skąpo porośnięte góry, nieco niżej resztki zabudowań, w tym łaźnię, w której Agamemnon miał zostać po powrocie spod murów Troi zabity przez żonę i jej kochanka, a w dali niewielką równinę i szare kontury ledwie widocznej morskiej zatoki. Widok był wspaniały. Czułem się jak w tym znanym powiedzonku: Izraelici już przeszli, Egipcjanie jeszcze nie nadciągnęli, a morze się rozstąpiło. Reszta grupy, jako się rzekło, już zdążyła zniknąć, a następna jeszcze nie przybyła. Byłem sam.
Wygrzebałem z przybocznej torebki słuchawki, założyłem je i uruchomiłem odtwarzanie utworu „Hymn for the Red October” Hansa Zimmera. Kawałek ni przypiął, ni przywiązał do miejsca i kontekstu, bo w końcu co niby miała śpiewana przez czerwono armijny chór pieśń o rewolucji, napisana dla thrillera zimnowojennego o zmaganiach okrętów podwodnych, do starożytnej greckiej twierdzy i czasów napędzanych wiosłami trier. Nic nie miała, ale muzyka nie działa w ten sposób. Okazało się, że właśnie w tym słonecznym, greckim miejscu, zrujnowanym przez czas, ale ciągle mocno trzymającym się pazurami burzliwej przeszłości, w jej akompaniamencie eksplodowało coś wspaniałego. Oczywiście w ogóle tego nie było widać. Stałem nieruchomo, wiatr lekko tylko powiewał, dając nieco ulgi palonej przez mocny blask słońca skórze. Na pewno nie od niego dostałem gęsiej skórki. To cholerstwo właśnie tak działa.

 
Wyruszając po raz pierwszy do Włoch, z planem odwiedzenia wielu niezwykłych miejsc, miałem na swojej sześciogigowej karcie pamięci furę rozmaitej muzyki, a w głowie nadzieję, że wybrałem dobrze. Wchodzenie przeglądarką telefonu na YouTuba, z użyciem połączenia roamingowego, byłoby zbyt kosztowną ekstrawagancją. Nawet dla mnie.

2 komentarze: