piątek, 5 sierpnia 2011

Rzym podbił! - cz. 2

„Antoninusie, popatrz, za rzeką jest coś, co musisz zobaczyć. Tam oto, chłopcze, jest Rzym. Potęga, majestat, groza Rzymu. Tam jest siła, która stoi okrakiem na całym znanym świecie, jak kolos. Żaden człowiek nie może się sprzeciwić Rzymowi, żaden naród tego nie może. A cóż dopiero chłopiec. Jest tylko jeden sposób, by radzić sobie z Rzymem, Antoninusie. Trzeba mu służyć. Trzeba się przed nim ukorzyć, czołgać się u jego stóp. Trzeba go pokochać.”


Kiedy przed wielu, wielu laty oglądałem n-plus-pierwszy raz „Spartacusa” Stanleya Kubricka i słuchałem słów wypowiadanych przez Marka Liciniusa Krassusa, trąciły mi one fanfaronadą. Ot, taką oto sobie egzaltacją upojonego władzą i przywilejami, bajecznie bogatego rzymskiego patrycjusza, senatora, a wkrótce konsula Rzymu i pogromcę armii niewolników. Ale można przynajmniej trochę zrozumieć, skąd się to wszystko w nim brało, gdy się przyjedzie do Wiecznego Miasta. Wystarczy chwilę pokrążyć ulicami jego starożytnego serca, a ta pompatyczność znajdzie uzasadnienie. Miała je wtedy, gdy Roma była potęgą, budującą w swej stolicy kamienne monumenty, ma je także i teraz, gdy po owej potędze zostały już tylko one.

W Rzymie nie chodziło o piękno. Nie, żeby go tam brakowało, wprost przeciwnie: jest nim nasycony do poziomu wręcz toksycznego. Każdy plac, każdy zaułek, zakamarek, kamienica, uliczka, schody – są wycyzelowane, ozdobione, stylowe, smaczne. Nawet uszkodzenia mają swój urok. Ale w tym mieście architektoniczne piękno nie było celem, lecz środkiem, narzędziem. Albo może inaczej: tak to właśnie wygląda i tak się to wszystko odbiera, gdy się powoli wędruje od jednej monumentalnej budowli do drugiej, po drodze mijając dwie kolejne, a na horyzoncie czy na mapie widząc trzy następne. Głowa kręci się w tę i we w tę, zadziera wysoko w górę aż do bólu karku. Wielka koncentracja wspaniałości zaczyna odnosić zamierzony efekt. Coraz częściej myśli się o zainwestowanych tu ongiś zasobach, o rozmachu budowlanych przedsięwzięć, o pocie i krwi wyciśniętych dobrowolnie lub pod przymusem, o talentach zaprzężonych do pracy. O ogromnych pieniądzach. Rzym miał miażdżyć zabójczą siłą legionowych hufców i wizualnymi świadectwami swej wielowymiarowej potęgi. Legionów już nie ma, ale reszta oddziałowuje do dziś zgodnie z zamierzeniami twórców. Zwłaszcza że kształt miasta jest efektem trwającego kilka wieków działania nie jednego, a dwóch żywiołów: cesarstwa rzymskiego i katolickiego kościoła.


Gdy się powoli wkracza do wnętrza Panteonu, świątyni wszystkich rzymskich bogów, wybudowanej za panowania cesarza Hadriana, zaczyna się rozumieć, jakiego budulca użyto tu w wielkiej obfitości. Będzie on atakował zmysły jeszcze wiele razy i to właśnie on wywrze największe wrażenie podczas wizyty we wnętrzu każdej kolejnej budowli. Środka, który jest nieprzetłumaczalny na język elektronicznego obrazu w sposób bezstratny. Przestrzeni. W Panteonie jest zatrzęsienie kolorowego kamienia, są wspaniałe posadzki, pięknie zwieńczone kolumny, posągi, obrazy, ale to nade wszystko przestrzeń, wypełniona wpadającym przez otwór w kopule światłem, utwierdza w człowieku poczucie małości i kruchości, utrwala przekonanie, że wkroczył do przybyktu poświęconego tym, którzy są więksi i potężniejsi od niego. To jest główna różnica między Rzymem, a innymi włoskimi miastami, którym nie brak wspaniałej historycznej zabudowy, jak wybudowana na miejscu dawnego legionowego obozu Florencja czy Siena. One są piękne urodą malowniczą, nieco przygaszoną przez czas, Rzym jest wyzywający. Budzi respekt. Roma victa!


Nie było łatwo przyćmić tego, co w nim wybudowano za czasów imperialnych. Udało się to na wzgórzu Watykańskim, położonym za Tybrem, za murami miasta, miejscu, gdzie ponoć – z racji malowniczych, nastrojowych błyskawic walących w szczyt podczas burz - świetnie uprawiało się wróżbiarstwo (z łac. viticino – wróżba, vates - wieszcz, wróżbita, canto - śpiewać, wieszczyć, vaticanus - miejsce wróżbitów, miejsce prorocze). Wedle tradycji tam właśnie ukrzyżowano i pochowano urodzonego w Betsaidzie nad jeziorem Genezaret rybaka, potem pracującego w Kafarnaum w Galilei, o imieniu Szim'eon, który przeszedł do historii świata pod grecką ksywką "Skała" czyli Petrus. Wokół jego grobu zaczęto grzebać innych członków rzymskiej gminy chrześcijańskiej, z czasem zamieniając wzgórze w nekropolię, dziś schowaną przed światem w czeluściach drążonych w skale korytarzy i jaskiń. W pierwszych wiekach chrześcijaństwa wzgórze zaczęło obrastać pustelniami i klasztorami. W 324 roku Konstantyn Wielki wybudował tu pierwszą bazylikę. Gdy w IX wieku spustoszył ją najazd arabskich piratów, papież Leon IV zarządził otoczenie jej obronnymi murami.
Wzgórze watykańskie przez całe wieki niszczało, tonęło w błocie i śmieciach. Przedstawiało obraz wyjątkowo rozpaczliwy na początku XVI wieku, kiedy papież Juliusz II zarządził budowę nowej bazyliki w miejsce starej, grożącej zawaleniem. Wznoszono ją w latach 1506 – 1626. Nim papież Urban VIII mógł ją wreszcie konsekrować, kilkakrotnie zmieniała się koncepcja jej kształtu, bo każdy z architektów, którym powierzano - trwające ostatecznie ponad wiek - zadanie budowy, wprowadzał rozmaite zmiany, tak w koncepcji ogólnej, jak w rozmaitych detalach. A byli to tacy tytani jak Donato Bramante, Rafael Santi, bracia Guliano i Antonia da Sangallo, Michał Anioł Buonarroti czy Giovanni Lorenzo Bernini.
Dziś, drugi co do wielkości kościół na świecie, liczący sobie 23000 metrów kwadratowych powierzchni, jest najbardziej dobitnym świadectwem potęgi „miasta i państwa”. Kiedy się powoli wnika w kamienne trzewia tego olbrzyma, gdzie wszystko wokół jest monumentalne, ciężkie i masywne, posągi wielkie, a filary wysokie i grube, jakby potrafiły wyręczyć mitycznego Atlasa w dźwiganiu całego nieboskłonu, człowiek się czuje jak Drużyna Pierścienia, powoli krocząca wykutymi przez krasnoludy w skałach Morii halami.
Szczerze odradzam wchodzenie tam bez uszu zamkniętych w klatce z jadącymi na pełny regulator utworami Mike'a Oldfielda  "Harbinger" i „Empyrean” z albumu „Music of the Spheres” (a w ogóle to najlepiej słuchać ciurkiem wszystkiego, co tam pan kompozytor od dzwonów rurowych zmontował, bo ten album to miodzio absolutne). Bez tego duża strata przed wami...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz