sobota, 9 czerwca 2012

Papier dla Herberta

Jan Nowicki zwierzył się kiedyś Piotrowi Skrzyneckiemu ze swoich wątpliwości, czy jest aby dobrym ojcem. Znany twórca i animator "Piwnicy pod Baranami" stwierdził w odpowiedzi: "Jeść to to ma co, spać to to ma gdzie. Albo coś z tego będzie, albo coś z tego nie będzie."
Mam podobnie, gdy idzie o wybór materiałów piśmienniczych, które uwielbiam kupować. Piszę wyłącznie piórami i cienkopisami. I jestem w trakcie zakupów przewybredny. Cienkopis musi odpowiednio leżeć w dłoni, także kolor jego tuszu musi być stosowny (czarny smoliście czarny, etc.). A jeśli idzie o papier, to już zupełny obłęd: faktura, odcień, rozmiar przekątnej strony. Jeśli z jakiegoś powodu mam ochotę kupić kratkowany lub liniowany, również kolor tuszu kreseczek musi być taki jak trzeba. Kwestia tego, co to znaczy 'odpowiednio' i 'jak trzeba' pozostaje kompletnie poza logiką. Po prostu biorę do ręki, gładzę palcem, oglądam pod światło i orzekam, że albo coś z tego będzie, albo coś z tego nie będzie.
Dziś wyszedłem z wkładem do piórka kulkowego Parkera i tradycyjnie powracającą refleksją, jak wielkie ilości papieru są dziś na wyciągnięcie ręki dla każdego: najrozmaitsze zeszyty, bruliony, notatniki, ryzy papieru takiego czy owakiego. Powędrowałem w stronę Raju (czyli Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej przy ulicy Rajskiej), po kolejną książkę i parę haustów powietrza przesyconego stęchlizną zgromadzonego na niezliczonych półkach zżółkłego papieru. W trakcie powolnego marszu doczytywałem zbiór wspaniałych felietonów Andrzeja Dobosza zebranych w tomiku "Generał w bibliotece" (uwielbiam czytanie książek podczas chodzenia, ale to temat na inną opowieść). Gdy usiadłem przed wejściem do biblioteki, zostało mi jeszcze tylko kilkanaście kartek. Trafiłem na felieton zatytułowany "Nieudany spisek", a w nim na fragment:
"Dziś ta historia może zabrzmieć nieprawdopodobnie, ale zdarzyła się naprawdę. W połowie lat sześćdziesiątych spotkałem na Krakowskim Przedmieściu Zbigniewa Herberta. Herbert był w złym humorze. Wychodząc z domu, nie wziął legitymacji Związku Literatów Polskich i w sklepie papierniczym na Mazowieckiej - jedynym, gdzie mogli się zaopatrywać członkowie związku - odmówiono mu sprzedania paczki papieru do maszyny. [...] Ledwo weszliśmy na Traugutta, gdy Herbert zaczął się martwić, że zużywa za dużo papieru. Czasem pisze wiersze, które nie mieszczą się na jednej kartce. Nie zapełnia jednak skrzętnie całych dwu stron, a potem znów zaczyna od nowego arkusza, zamiast wykorzystywać miejsce i pisać dla oszczędności wiersz pod wierszem."
No i zrobiło mi się wszystko naraz...

wtorek, 21 lutego 2012

Filiżanki w zlewie

Margaret Thatcher do dziś pozostaje jedną z najbardziej znaczących postaci w dziejach Europy i świata. Obraz filmowy o postaci tego formatu to duże wyzwanie. "Żelazna Dama" pokazuje, że była premier Wielkiej Brytanii nadal czeka, aż ktoś mu sprosta.



Są życiorysy, które wypełniają opasłe książki. Choć każdy z nas ma jakiś cząstkowy wpływ na historię świata, jak owo machnięcie skrzydła amazońskiego motyla na huragany w Indonezji, to jednak tylko o ludziach, którzy odcisnęli nieusuwalne piętno na czasach, w jakich przyszło im żyć, mawia się: postacie historyczne. Władcy, artyści, naukowcy, wojownicy, pisarze, wynalazcy. Niektórzy stają się ikonami popkultury, wchodzą na trwałe do masowej wyobraźni.
Margaret Thatcher jest taką postacią, bez dwóch zdań. Znakiem epoki było, że budziła wiele emocji stylem działania i zachowaniami ówcześnie uważanymi za domenę mężczyzn: twardością i zdecydowaniem, uporem, determinacją. Za metody, jakimi gorączkowo próbowała przywrócić własnemu państwu nie tylko sterowność, ale i utraconą wielkość, spadały na nią gromy i do dziś jest to kość niezgody w ocenie jej dorobku. Siłą charakteru i imponującą determinacją przebiła wszystkie skamieliny narosłe wokół struktur władzy. Weszła do parlamentu, zwalczyła prymitywne lekceważenie, jakim ją obdarzano z racji bycia kobietą, zdobyła autorytet i posłuch, by wreszcie przez trzy kadencje piastować stanowisko premiera. Dokonała tego w trudnej epoce, gdy Anglię rozrywały kryzys finansowy, strajki, masowe protesty społeczne, zamachy bombowe dokonywane przez IRA, a rozpętana niedługo później wojna o Falklandy dowodziła, że imperium się sypie. Choć polityka posłanki z ramienia Partii Konserwatywnej była kontrowersyjna, niewątpliwie uczyniła ją pierwszoligowym graczem w fascynującej epoce Zimnej Wojny. Jej nazwisko wymieniano na jednym oddechu z innymi ikonami tamtych czasów: Ronaldem Reganem i Janem Pawłem II. "[…] dwóch jest (z przeproszeniem waszmości) prawdziwych żołnierzy w tej Rzeczypospolitej: ja w Koronie, a Kmicic na Litwie."

wtorek, 24 stycznia 2012

Wyobraźniewo



Nowy longplay fińskiej grupy Nightwish zatytułowany „Imaginaerum” dzielą od poprzedniego 4 lata i 2 miesiące. Do jego nagrywania grupa przystąpiła po długim i wyczerpującym tournée odbytym po wydaniu „Dark Passion Play” – tak wielkiego sukcesu komercyjnego, jak i pierwszej produkcji z nową wokalistką w szeregu. Efekt powala.



Dzisiaj, gdy przymkniesz oczy
Na szarym pamięci tle
Pośród wyblakłych przeźroczy
Zobaczysz właśnie mnie
Jestem Twoją Bajką, jestem Twoją Bajką
Jestem Bajką Twego snu
Rzut oka na dwie przedostatnie strony wkładki dwupłytowego albumu. All music by Tuomas Holopainen. All lyrics by Tuomas Holopainen (except „The Crow, The Owl and The Dove”). Produced by Tuomas Holopainen. Tuomas Holopainen to dusza i serce zespołu, co zresztą w biografii grupy „Once upon a Nightwish” otwarcie przyznaje: „Każdy, komu się to nie podoba, może odejść i spróbować stworzyć swój własny fenomen.” Emocje oddawane przez muzykę Nightwish pochodzą od niego. To on, w samotności, bez kontaktu z zespołem, bez wspólnego grania, zamknięty w domu rodziców, z którymi nadal mieszka, komponuje. Oczywiście swoje znaczenie mają aranże, a w te wspólny wkład mają wszyscy muzycy poza wokalistką, tym niemniej po nowym albumie, jak chyba po żadnym innym dotąd, zdecydowanie widać, że ktoś trzymał w ręku wszystkie sznurki, dbając o odpowiedni kierunek i kształt prac, poczynając od bardzo pracochłonnego, trwającego cztery miesiące nagrywania dem, przez rejestrację wszystkich utworów, aż po finalne miksy i postprodukcję. Czy jest, czy też nie jest to koncept-album, pozostaje kwestią zabawy w słowa. Pytany o to w wywiadach Tuomas (a udzielił ich w ramach promocji albumu ponad 500…) odżegnywał się od tego określenia, na tym samym oddechu przyznając wszelako, że wszystkie utwory są połączone wspólnym motywem. Tak czy siak, efekt końcowy jest spójny, zamyka się w pewną całość. I jest to spójność najlepsza z możliwych, bo skutecznie uniknięto monotonii.

wtorek, 30 sierpnia 2011

Nie wszystko złoto, co w trzy de...


Powołał go do życia pisarz publikujący w magazynie „Weird Tales”. O jego burzliwe losy, zatrzęsienie przygód, ogrom przelanej krwi i pokonanych przeciwników zadbało również piętnastu innych autorów, płodząc ponad sto opowieści z jego udziałem. Na światową scenę wkroczył, gdy dwie z nich doczekały się ekranizacji z Arnoldem Schwarzeneggerem w roli głównej. Malowali go Mark Schultz, Frank Frazetta, Luis Royo, Boris Vallejo, Ken Kelly, najwyższa półka współczesnych ilustratorów i – co tu dużo gadać – znakomitych malarzy. „Conan Barbarzyńca” dotarł do epoki filmów 3D ze sporym ładunkiem na swych barkach.

W jednym z odcinków teleturnieju „Milionerzy” TO pytanie, zadane na samym końcu i warte milion papierów, brzmiało: z jakiej krainy pochodził Conan? Z Cymmerii, z Rivii, ze Stygii czy z Mordoru? O ile mnie pamięć nie myli, milion został w kasie, uczestnik nie wiedział, gdzie urodził się wielki, mierzący dwa metry wzrostu, zwalisty, zbudowany z fury mięśni, długowłosy wojownik. Syn cymmeryjskiego kowala i miecznika, barbarzyńca żyjący w czasach, gdy jeszcze nie było Rzymian, którzy słowem „barbarus” określali przedstawicieli dzikich, nieokrzesanych ludów, zamieszkujących leżące za północnym limesem Renu i Dunaju ziemie, noszących brody i wąsy. Pytanie: „Czy może być co dobrego z Nazaretu?” miano dopiero zapisać za czas jakiś, ale wątpliwość podobną mieli już starożytni Grecy w stosunku do Hyperborei czyli „krainy ponad Boreasem”, które to imię należało do Wiatru Północnego, mającego rzekomo swój dom w górzystej Tracji. Hyperborea geograficzna stała się poprzedzającą zagładę Atlandyty hyborejską epoką, w której Conan przyszedł na świat, rodząc się na polu bitwy.

całość 

sobota, 6 sierpnia 2011

Ignorowani mistrzowie

Bezwzględny zakaz fotografowania, stąd fotki z Wikipedii.
W olbrzymim kamiennym kotle Rzymu, gdzie przez stulecia rodziły się i stapiały w całość świadectwa potęgi i kunsztu sztuki, skrywa się perła malarstwa, od samego początku umieszczona w miejscu, które miało pozostać dostępne tylko dla wybranych. W każdym ówczesnym zamku i pałacu, poza pomieszczeniami, w których jadano, spano i gdzie codziennie toczyło się mniej lub bardziej burzliwe życie, znajdowała się także kaplica. Kiedy kardynał Francesco della Rovere został papieżem Sykstusem IV, zdecydował, że najwyższy czas, aby pałac biskupów Rzymu, następców świętego Piotra i papieży kościoła, również nią dysponował.
Źródło: Wikipedia

Jej budowa rozpoczęła się w roku 1475 i trwała do roku 1483. Los tego dość niepozornego, nakrytego kolebkowym sklepieniem pomieszczenia, został przypieczętowany w maju 1508 roku, kiedy to na zlecenie papieża Juliusza II, bratanka Sykstusa IV – z uporem i bezsilną wściekłością powtarzając swoje słynne już: „che questa non è la mia arte!” – prace nad uświetnieniem sklepienia tego przybytku rozpoczął florencki gigant, Michał Anioł Buonarroti. Żadna inna kaplica nie będzie odtąd znana tak szeroko i nawiedzana tak tłumnie. Freski na obu jej podłużnych ścianach, przedstawiające sceny z życia Mojżesza i Chrystusa, namalowane przez takich mistrzów jak Pietro Perugino, Sandro Botticelli, Cosimo Roselli, Luca Signorelli czy Domenico Ghirlandaio, są dziś bodaj najbardziej ignorowanymi malowidłami naściennymi w dziejach sztuki. Praktycznie nikt nie zwraca uwagi na 12 scen namalowanych przez artystów z Umbrii i Toskanii, spojrzenie ucieka w górę, tam, gdzie na wysokościach, przez cztery długie lata, stojąc z zadartą głową na wykonanym wedle swego projektu rusztowaniu, pracował pędzlem geniusz dłuta.

Źródło: Wikipedia
Wcale nie chciał. Setki włoskich artystów dałoby się pociąć za takie prestiżowe i lukratywne zlecenie, właściwie creme de la creme w ówczesnych czasach. Michał Anioł bynajmniej nie skakał z radości, a wręcz przeciwnie. Był wściekły. Uważał się za rzeźbiarza, malarstwo miał za sztukę pośledniejszą, a fresków nigdy dotąd nie malował. Papież Juliusz sprowadził go do Rzymu, by wykonał dlań grobowiec. A ponieważ był człowiekiem o otwartym umyśle i dał Michałowi Aniołowi wolną rękę, ten przedstawił mu projekt pełen rozmachu. Gdyby został ukończony, byłby ósmym cudem świata, wykonanie zapewniłby artyście pracę w kamieniu na całe życie i zaspokoiło jego wielkie ambicje. Wedle planu i spisanego kontraktu piramidalny trzon grobu miało otaczać ponad czterdzieści pełnowymiarowych posągów. Docelowy rozmiar grobowca wymagał podniesienia stropu bazyliki w okolicach transeptu, gdzie miał się znaleźć, w jej centralnym punkcie, który dziś zajmuje ołtarz papieski i konfesja św. Piotra, osłonięte znanym powszechnie baldachimem odlanym z brązu przez Berniniego.

Papieżowi zabrakło pieniędzy na kupno takiej ilości drogich marmurów, jakich ten obłędny projekt wymagał. Uznał, że w tej sytuacji lepiej będzie zlecić mistrzowi wykonanie nowej polichromii na suficie kaplicy Sykstusa, wtedy po prostu udającej niebo, pokrytej niebieską farbą i usianą złotymi gwiazdkami. Buonarroti za nic nie chciał się na to zgodzić. Na myśl o tym, że nie tylko nie zrealizuje swego wspaniałego projektu, ale zamiast tego zostanie zaangażowany do wykonania - pfe! - malowidła, wpadł w typowy dla swego temperamentu gniew. Spakował manatki i wyjechał z Rzymu, wracając do swego rodzinnego miasta, Florencji. Ale Juliusz II nie był papieżem, któremu można było odmówić. Parę odpowiednich słów skierowanych do florenckich władz przez papieskiego legata, wsparte znaczącymi chrząknięciami i zmarszczeniem brwi, wystarczyło, by Michał Anioł – rad nie rad – wrócił do Rzymu i podjął pracę. Znowu dostał wolną rękę.
Źródło: Wikipedia
Źródło: Web Gallery of Art
Z początku miał pomocników, uczył się od nich techniki fresco (wł. świeży), która jest najtrudniejszą metodą tworzenia polichromii, bo wymaga dość sprawnego nakładania farby na świeży, schnący tynk, i nie zostawia miejsca na poprawki ewentualnych błędów. Kiedy się już nauczył, pognał całe towarzystwo do machania kielniami i przenoszenia na ściany konturów rysunków wykonanych na pełnowymiarowych kartuszach, po czym wszystko malował sam. Musiał pokryć farbą bardzo trudną powierzchnię kolebkowego sklepienia z lunetami, pełną rozmaitych krzywizn, koszmar wymagający stosowania wydłużeń i odpowiedniego zniekształcania proporcji sylwetek, by działanie skrótu perspektywicznego z poziomu posadzki nadawało im normalny wygląd. Na to wszystko jeszcze nakładała się konieczność takiego powiększania partii znajdujących się najdalej od wejścia do kaplicy, by stojąc w nim, nie dostrzegało się różnic w rozmiarach figur na poszczególnych freskach.
Cztery lata spędził głównie w kaplicy, posłuszny swemu pracoholizmowi. Nie dojadał, codziennie zwalając się ze zmęczenia na łóżko jak kłoda. O tym, że w czasie pracy wpadał w istny artystyczny berserk, krążą już legendy. Jak choćby ta, że gdy jego buty kompletnie mu się rozłaziły na stopach (a nie ściągał ich nawet do snu) i ktoś mu wreszcie kupił nowe, stare trzeba było zdejmować razem z płatami naskórka, bo zwyczajnie przyrosły do kostek. Ten gbur, mruk, pieniacz, zazdrośnik, zakochany jak sztubak w kilkunastoletnim młodzieńcu pedał, piszący na marginesach szkiców sonety poeta i wysysany przez rodzinę z pieniędzy krezus kłócił się z papieżem, który go popędzał, chcąc jak najszybciej ujrzeć ukończone dzieło, wykłócał się o wynagrodzenie, notorycznie bowiem płacono mu mniej niż obiecano, a w międzyczasie wdrapywał się na piedestał należny jednemu z największych gigantów sztuki, jakich nosiła ziemia.

Źródło: www.literatura.gildia.pl
Po ukończeniu prac i zdjęciu rusztowania, podczas uroczystego nabożeństwa do kaplicy wkroczyła prowadzona przez Juliusza II procesja. Podobno kiedy rzymski papa wszedł do środka i zobaczył sklepienie w jego pełnej glorii, padł na kolana i nie wiedział, biedaczek, gdzie oczy najpierw podziać i co powiedzieć. Nawet jeśli to tylko egzaltowana legenda, to jest ona - jak mawiają Włosi - ben trovato...
Co ciekawe, powstały malowidła nie chrześcijańskie wcale, ale judaistyczne. W książce rabina Benjamina Blecha i Roya Dolinera "Tajemnice Kaplicy Sykstyńskiej. Utajone przesłanie Michała Anioła w sercu Watykanu" autorzy zademonstrowali, jak olbrzymi ładunek wiedzy o Starym Testamencie i tradycji żydowskiej znajduje się na tych ścianach i jak oczytanym, religijnym, głębokim i złośliwym twórcą był florencki rzeźbiarz, który niedługo potem, zapytany, jak zwykle mamrotał: mogłem to zrobić lepiej...

Źródło: Wikipedia
Dwadzieścia dwa lata później, na prośbę papieża Klemensa VII, powrócił do Sykstyny, by przez pięć lat, w okresie 1536-1541, z licznymi przerwami, malować „Sąd ostateczny” na jej zachodniej ścianie, górującej nad ołtarzem. Myślał już wtedy o śmierci, nie wiedząc, że nadejdzie dopiero za 23 lata, w 1564 roku, że przeżyje on swych największych rywali, Leonarda z Vinci i młodo zmarłego Rafaela Santi. Malował na ołtarzu przerażone istoty, ludzi pozbawionych nadziei, osaczonych przez strach przed tym, co nadchodzi, przed wzniesioną do gniewnego gestu odtrącenia ręką Chrystusa o ciele mocarza. Swój własny wizerunek umieścił w postaci skóry zdartej przez Maurów ze św. Bartłomieja, którą ten trzyma w ręku.

Kiedy prace na przypominającej kształtem tablice z dziesięciorgiem przykazań ścianie (specjalnie w tym celu przerobionej), zostały zakończone, freski Michała Anioła pokrywały przytłaczającą większość powierzchni kaplicy papieży, sprawiając tym samym, że nosi ona taką nazwę, jaką nosi, wyłącznie dla czystej formalności. I tak już pozostało na zawsze, mimo iż papież Paweł IV miał szczery zamiar zniszczyć malowidło ołtarzowe, by podczas odprawiania mszy nie musieć patrzeć - jak to ujął - "na tę całą łaźnię". Michał Anioł był zbyt dumny, by stawiać się siedzącemu na piotrowym tronie prostakowi, więc nie odezwał się ani słowem. Ale nie zabrakło ludzi, którzy rozumieli, co za barbarzyństwo się szykowało, i w końcu przekonali Pawła, by zgodził się na zamalowanie figurom genitaliów. Uczeń Michała Anioła, Daniele da Volterra, wykonał to zadanie, dorabiając się tym samym wątpliwie zaszczytnego tytułu "majtkarza". Jemu właśnie i upokorzeniu, jakie zafundowała mu historia, zawdzięczamy możliwość oglądania dziś tej rozbuchanej orgii strachu czasów ostatnich.

We wnętrzu kaplicy obowiązuje całkowity zakaz fotografowania, więc można z lekkim sercem poświęcić się spokojnemu oglądaniu. Dwadzieścia minut, jakie zwykle daje przewodnik, powinno wystarczyć, by poczuć siłę talentu najsłynniejszego Florentczyka. Hans Zimmer z jego „Chevaliers de Sangreal” (zwłaszcza w dynamicznym wykonaniu praskiej orkiestry) i "Knights March" na uszach czynią tę wizytę przeżyciem nie do przebicia czymkolwiek, gdziekolwiek, kiedykolwiek.


piątek, 5 sierpnia 2011

Rzym podbił! - cz. 2

„Antoninusie, popatrz, za rzeką jest coś, co musisz zobaczyć. Tam oto, chłopcze, jest Rzym. Potęga, majestat, groza Rzymu. Tam jest siła, która stoi okrakiem na całym znanym świecie, jak kolos. Żaden człowiek nie może się sprzeciwić Rzymowi, żaden naród tego nie może. A cóż dopiero chłopiec. Jest tylko jeden sposób, by radzić sobie z Rzymem, Antoninusie. Trzeba mu służyć. Trzeba się przed nim ukorzyć, czołgać się u jego stóp. Trzeba go pokochać.”


Kiedy przed wielu, wielu laty oglądałem n-plus-pierwszy raz „Spartacusa” Stanleya Kubricka i słuchałem słów wypowiadanych przez Marka Liciniusa Krassusa, trąciły mi one fanfaronadą. Ot, taką oto sobie egzaltacją upojonego władzą i przywilejami, bajecznie bogatego rzymskiego patrycjusza, senatora, a wkrótce konsula Rzymu i pogromcę armii niewolników. Ale można przynajmniej trochę zrozumieć, skąd się to wszystko w nim brało, gdy się przyjedzie do Wiecznego Miasta. Wystarczy chwilę pokrążyć ulicami jego starożytnego serca, a ta pompatyczność znajdzie uzasadnienie. Miała je wtedy, gdy Roma była potęgą, budującą w swej stolicy kamienne monumenty, ma je także i teraz, gdy po owej potędze zostały już tylko one.

W Rzymie nie chodziło o piękno. Nie, żeby go tam brakowało, wprost przeciwnie: jest nim nasycony do poziomu wręcz toksycznego. Każdy plac, każdy zaułek, zakamarek, kamienica, uliczka, schody – są wycyzelowane, ozdobione, stylowe, smaczne. Nawet uszkodzenia mają swój urok. Ale w tym mieście architektoniczne piękno nie było celem, lecz środkiem, narzędziem. Albo może inaczej: tak to właśnie wygląda i tak się to wszystko odbiera, gdy się powoli wędruje od jednej monumentalnej budowli do drugiej, po drodze mijając dwie kolejne, a na horyzoncie czy na mapie widząc trzy następne. Głowa kręci się w tę i we w tę, zadziera wysoko w górę aż do bólu karku. Wielka koncentracja wspaniałości zaczyna odnosić zamierzony efekt. Coraz częściej myśli się o zainwestowanych tu ongiś zasobach, o rozmachu budowlanych przedsięwzięć, o pocie i krwi wyciśniętych dobrowolnie lub pod przymusem, o talentach zaprzężonych do pracy. O ogromnych pieniądzach. Rzym miał miażdżyć zabójczą siłą legionowych hufców i wizualnymi świadectwami swej wielowymiarowej potęgi. Legionów już nie ma, ale reszta oddziałowuje do dziś zgodnie z zamierzeniami twórców. Zwłaszcza że kształt miasta jest efektem trwającego kilka wieków działania nie jednego, a dwóch żywiołów: cesarstwa rzymskiego i katolickiego kościoła.


Gdy się powoli wkracza do wnętrza Panteonu, świątyni wszystkich rzymskich bogów, wybudowanej za panowania cesarza Hadriana, zaczyna się rozumieć, jakiego budulca użyto tu w wielkiej obfitości. Będzie on atakował zmysły jeszcze wiele razy i to właśnie on wywrze największe wrażenie podczas wizyty we wnętrzu każdej kolejnej budowli. Środka, który jest nieprzetłumaczalny na język elektronicznego obrazu w sposób bezstratny. Przestrzeni. W Panteonie jest zatrzęsienie kolorowego kamienia, są wspaniałe posadzki, pięknie zwieńczone kolumny, posągi, obrazy, ale to nade wszystko przestrzeń, wypełniona wpadającym przez otwór w kopule światłem, utwierdza w człowieku poczucie małości i kruchości, utrwala przekonanie, że wkroczył do przybyktu poświęconego tym, którzy są więksi i potężniejsi od niego. To jest główna różnica między Rzymem, a innymi włoskimi miastami, którym nie brak wspaniałej historycznej zabudowy, jak wybudowana na miejscu dawnego legionowego obozu Florencja czy Siena. One są piękne urodą malowniczą, nieco przygaszoną przez czas, Rzym jest wyzywający. Budzi respekt. Roma victa!


Nie było łatwo przyćmić tego, co w nim wybudowano za czasów imperialnych. Udało się to na wzgórzu Watykańskim, położonym za Tybrem, za murami miasta, miejscu, gdzie ponoć – z racji malowniczych, nastrojowych błyskawic walących w szczyt podczas burz - świetnie uprawiało się wróżbiarstwo (z łac. viticino – wróżba, vates - wieszcz, wróżbita, canto - śpiewać, wieszczyć, vaticanus - miejsce wróżbitów, miejsce prorocze). Wedle tradycji tam właśnie ukrzyżowano i pochowano urodzonego w Betsaidzie nad jeziorem Genezaret rybaka, potem pracującego w Kafarnaum w Galilei, o imieniu Szim'eon, który przeszedł do historii świata pod grecką ksywką "Skała" czyli Petrus. Wokół jego grobu zaczęto grzebać innych członków rzymskiej gminy chrześcijańskiej, z czasem zamieniając wzgórze w nekropolię, dziś schowaną przed światem w czeluściach drążonych w skale korytarzy i jaskiń. W pierwszych wiekach chrześcijaństwa wzgórze zaczęło obrastać pustelniami i klasztorami. W 324 roku Konstantyn Wielki wybudował tu pierwszą bazylikę. Gdy w IX wieku spustoszył ją najazd arabskich piratów, papież Leon IV zarządził otoczenie jej obronnymi murami.
Wzgórze watykańskie przez całe wieki niszczało, tonęło w błocie i śmieciach. Przedstawiało obraz wyjątkowo rozpaczliwy na początku XVI wieku, kiedy papież Juliusz II zarządził budowę nowej bazyliki w miejsce starej, grożącej zawaleniem. Wznoszono ją w latach 1506 – 1626. Nim papież Urban VIII mógł ją wreszcie konsekrować, kilkakrotnie zmieniała się koncepcja jej kształtu, bo każdy z architektów, którym powierzano - trwające ostatecznie ponad wiek - zadanie budowy, wprowadzał rozmaite zmiany, tak w koncepcji ogólnej, jak w rozmaitych detalach. A byli to tacy tytani jak Donato Bramante, Rafael Santi, bracia Guliano i Antonia da Sangallo, Michał Anioł Buonarroti czy Giovanni Lorenzo Bernini.
Dziś, drugi co do wielkości kościół na świecie, liczący sobie 23000 metrów kwadratowych powierzchni, jest najbardziej dobitnym świadectwem potęgi „miasta i państwa”. Kiedy się powoli wnika w kamienne trzewia tego olbrzyma, gdzie wszystko wokół jest monumentalne, ciężkie i masywne, posągi wielkie, a filary wysokie i grube, jakby potrafiły wyręczyć mitycznego Atlasa w dźwiganiu całego nieboskłonu, człowiek się czuje jak Drużyna Pierścienia, powoli krocząca wykutymi przez krasnoludy w skałach Morii halami.
Szczerze odradzam wchodzenie tam bez uszu zamkniętych w klatce z jadącymi na pełny regulator utworami Mike'a Oldfielda  "Harbinger" i „Empyrean” z albumu „Music of the Spheres” (a w ogóle to najlepiej słuchać ciurkiem wszystkiego, co tam pan kompozytor od dzwonów rurowych zmontował, bo ten album to miodzio absolutne). Bez tego duża strata przed wami...


wtorek, 2 sierpnia 2011

Rzym podbił! - cz. 1



Gdy się zwiedza, szuka się wrażeń. Zdumienia i zachwytu, opadu szczeny. Produkty pochodne też się liczą: fura zdjęć, wspomnienia, materiał na opowieści, nowe znajomości, opalenizna, Ale są one – jako się rzekło – pochodne. Liczą się krótkie, ulotne chwile. Zebrane w całość, dałyby destylat kilku, może kilkunastu minut przeżyć. Tak to działa.
Można je bardzo znacząco wzmocnić. Dziś w zasięgu ręki praktycznie każdego znajduje się muzyka. Znakomita większość współczesnych telefonów komórkowych to jednocześnie walkmany. Pamięć flash przez nie wykorzystywana jest tania jak barszcz. Środki do tego, by zilustrować swą podróż stosowną muzyką, właściwie leżą na ulicy. Potencjał emocji, daleko wykraczających poza jakąkolwiek turystyczną ofertę, drzemie właśnie tam. Niedoceniany.
Od dłuższego czasu stosuję tę osobliwą „szprycę”, gdy już dotrę tu i ówdzie wycieczkowym autokarem. Dobre douszne słuchawki z wzmacnianym basem, skutecznie odcinają mnie od wszystkiego, co wokół, starannie zawczasu wyselekcjonowana muzyka - i nagle starożytne miasta, monumentalne kościoły czy zmurszałe ruiny ujawniają coś więcej. Nie da się tego dobrze wyjaśnić, nie da się należycie opisać słowami, na czym polega różnica. A jednak jest. I to wielka.
Podczas wizyty w Grecji, kiedy dotarliśmy do Myken i wdrapaliśmy się na zbocze wzgórza, na którym spoczywają ruiny twierdzy Agamemnona, po stosownych wyjaśnieniach udzielonych przez przewodniczkę, dostaliśmy nieco ponad godzinę wolnego czasu. Można go było wykorzystać na zrobienie zdjęć, ale potem, gdy cała wycieczka rozglądnąwszy się raz czy drugi wokół, podreptała z powrotem na parking, by kupić coś do jedzenia albo nabyć jakieś pamiątki, ja rozpuściłem nogi, by specjalnymi betonowymi chodnikami wdrapać się na sam szczyt wzgórza. Wylazłem tam w końcu z jęzorem na brodzie i pewnie stanąłem na pomarszczonej skale. Wokół siebie miałem skąpo porośnięte góry, nieco niżej resztki zabudowań, w tym łaźnię, w której Agamemnon miał zostać po powrocie spod murów Troi zabity przez żonę i jej kochanka, a w dali niewielką równinę i szare kontury ledwie widocznej morskiej zatoki. Widok był wspaniały. Czułem się jak w tym znanym powiedzonku: Izraelici już przeszli, Egipcjanie jeszcze nie nadciągnęli, a morze się rozstąpiło. Reszta grupy, jako się rzekło, już zdążyła zniknąć, a następna jeszcze nie przybyła. Byłem sam.
Wygrzebałem z przybocznej torebki słuchawki, założyłem je i uruchomiłem odtwarzanie utworu „Hymn for the Red October” Hansa Zimmera. Kawałek ni przypiął, ni przywiązał do miejsca i kontekstu, bo w końcu co niby miała śpiewana przez czerwono armijny chór pieśń o rewolucji, napisana dla thrillera zimnowojennego o zmaganiach okrętów podwodnych, do starożytnej greckiej twierdzy i czasów napędzanych wiosłami trier. Nic nie miała, ale muzyka nie działa w ten sposób. Okazało się, że właśnie w tym słonecznym, greckim miejscu, zrujnowanym przez czas, ale ciągle mocno trzymającym się pazurami burzliwej przeszłości, w jej akompaniamencie eksplodowało coś wspaniałego. Oczywiście w ogóle tego nie było widać. Stałem nieruchomo, wiatr lekko tylko powiewał, dając nieco ulgi palonej przez mocny blask słońca skórze. Na pewno nie od niego dostałem gęsiej skórki. To cholerstwo właśnie tak działa.

 
Wyruszając po raz pierwszy do Włoch, z planem odwiedzenia wielu niezwykłych miejsc, miałem na swojej sześciogigowej karcie pamięci furę rozmaitej muzyki, a w głowie nadzieję, że wybrałem dobrze. Wchodzenie przeglądarką telefonu na YouTuba, z użyciem połączenia roamingowego, byłoby zbyt kosztowną ekstrawagancją. Nawet dla mnie.